sobota, 1 grudnia 2007

"Kolejny sufit"

Wróciłem do domu. Nie wiem ile godzin byłem w szpitalu, w każdym razie to o 2 noce za dużo. Ale mam całkiem przyjemne wieści. Przyjemne oczywiście dla mnie, bo dla Was mogą mieć tyle znaczenia co liść na wietrze. Nie ważne.

Szpital i obserwacja sufitu. Hm.. przypomina mi się Ikari Shinji z Neon Genesis Evangelion. Zawsze bałem się szpitali. Pamiętam, że jak byłem mały to nawet parę razy mdlałem od tego smrodu. Smród ze szpitali zniknął, ale jakoś nie przepadam za tym miejscem. Mój kilkudniowy pobyt tylko mi o tym przypomniał.

Początek pobytu uświadomił mi jaka smutna jest sytuacja służby zdrowia w naszym kraju. Dostałem mało gustowny "rzeźniczy fartuszek", wyglądałem w nim jak dziewczyna w miniówce, bo ledwo zakrywał pośladki, no ale nic. W sumie co mi tam i tak mam leżeć.

Operacja. Nie powiem by była miła. To raczej zło konieczne. Postanowiłem się przemęczyć i zrezygnowałem ze znieczulenia w kręgosłup. Dostałem strzał w kolanko, czyli znieczulenie miejscowe plus głupi Jasiu w żyłę. Ten powoli poruszający się świat nawet mi się podobał. Ale Jasiu kręcił mną tylko przez pięć minut. Kroplówka zasłaniała mi ekran, więc nie widziałem swojego stawu od środa - może to i lepiej. Za to słyszałem i to sporo. Jakieś pluski, trzaskanie narzędzi tnących i wirnik szejwera. Jednak najciekawszym doświadczeniem dźwiękowym było śpiewane przez lekarzy "Coraz bliżej święta" z reklamy Coca Coli i "Przybieżeli do Betlejem". Sam wynik operacji pozwolił mi na uśmiech. Generalnie wiele roboty nie było i okazało się, że nie było to nic strasznego. Wiązadła całe, w prawidłowym funkcjonowaniu stawu przeszkadzała tylko jakaś narośl i blizna, którą potraktowano krokodylem (końcówka szejwera). Najdziwniejsze uczucie to te wszystkie narzędzia i kamerki pod skórą.

Po dość optymistycznym początku (nie licząc tego rzeźniczego wdzianka) przyszłą kolej na drugie starcie. Czyli pobyt w szpitalu. Pierwszy dzień zleciał chyba najszybciej. Co nie oznacza, że najciekawiej. Furorę robiły moje pieskowe kapcie. Natomiast panowie z pokoju doprowadzali mnie do szaleństwa swoimi rozmowami o tym, który ma gorzej rozwalone nogi i kogo bardziej boli. Kurka, po co sobie w taki sposób utrudniać pobyt? Dobrze, że jeden z nich rzucił 6 złotych na telewizor i grające pudełko zamknęło usta "specjalistom ds. ortopedii". Ufff... kolejny dzień i dwie nowe twarze w pokoju. Damian - fajny chłopak, piłkarz, powód: rekonstrukcja wiązadła. Dziadek - maruda, samochwała, chrapacz. Powód: 12 operacja o której wszyscy słyszeliśmy 217 razy. Dziadek nie jest fajny, dobrze, że już mnie tam nie ma. Wpadli rodzice, Fijał i Kowal. Dobrze, że byli. Minęło szybciej. Dzień trzeci. Wychodzi trzech facetów. Pan Megachrapacz, biznesmen i najmłodszy z towarzystwa czyli ja. Zostaje Damian, pan Potter i Dziadek. Pan Potter był megafajny. Zawsze miał dobry humor, nawet gdy po znieczuleniu w kręgosłup musiał leżeć plackiem 24 h. Trzej wychodzący mają najlepsze samopoczucie i gadają od samego rana o wszystkim o czym się da byle nie o kolanach, stawach, łękotkach, wiązadłach, kaczkach, wyciągach, za krótkich łóżkach i flakowatych poduszkach.

Przyjechała Super Dziewczyna :) Pikamy stąd!

Poruszam się kulach. Nie jest łatwo. Właściwie jest mi trudno. Było nie było mam 100 kg masy. Sporo. Muszę trochę to zrzucić, kulki pewnie pomogą. Miejsce, potraktowane szejwerem czasem kuje jakby wbijano w nie kilkanaście igieł w jednym momencie, ale idzie się. Stabilizator leci na dno szafy, kule w dłoń, a za dwa tygodnie chodzimy już normalnie. Taki jest plan o ile nic się w międzyczasie nie rozsypie. A nie rozsypie się bo i po co :)

I wiecie co? Dobrze, że każdy z nas dostrzega wolność w innych oczach.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dasz radę, trzymam kciuki :)

Ja szpital odwiedzam raz w tygodniu, na szczęście nie w charakterze pacjenta... :)

Unknown pisze...

Nie taki diabel straszny, jak go maluja ;-) Ciesze, szybkiego powrotu do zdrowia :D
Pozdrawiam.
P.S. Ar ju at hom?
I jeszcze- siegniesz do tele stacjonarnego? ;P