poniedziałek, 31 grudnia 2007

Czerwonia pełnia

Oto moja praca do Digart PhotoMonto Battle VIII. Postanowiłem spróbować w swoich sił, przecież to nic nie kosztuje. Nie sądzę by moja praca miała szansę wygrać, ale pobawić się zawsze można. Traktuję to jako kolejną lekcję obsługi GIMPa.

piątek, 28 grudnia 2007

Dzień robienia pizzy

Dzisiaj znowu gotowaliśmy. Właściwie to kroiliśmy, ugniataliśmy, podjadaliśmy i piekliśmy. Hm.. mało w tych czynnościach gotowania. W każdym razie popołudnie pachnące kuchnią. Super Dziewczyna zajęła się ciastem - duszą i ciałem naszej pizzy, Sebko dostał do obierania pieczarki (Gunia trochę pomagała), ucieranie sera i krojenie pomidora. Czyli czynności barbarzyńskie, nie wymagające wielkich umiejętności. Miałem nie przeszkadzać i nie podjadać. Nad wszystkim czuwała mama i oczywiście (jak zwykle) robiła część czynności, które w pierwotnych planach mieliśmy zrobić sami jak np. zmywanie. Nie wiem jak to zrobiła za naszymi plecami, ale jej się udało. Mamy mają super moce, nie ma co. Na szczęście udało się przegonić mamę z kuchni i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że w większości pizza jest naszym dziełem.

Nie wpadliśmy na to by ją nazwać, więc roboczo będzie nazywana "naszą".

Oto nasza pizza:

wersja "rozbierana" czyli bez sera, za to z łyżką i widelcem

i wersja ubrana, gotowa na bliski kontakt z piekarnikiem

Użyte składniki:
  • ciasto: sekret Mistrzyni Kuchni :)
  • pieczarki (0,5 kg)
  • ser (0,5 kg)
  • kukurydza (pół puchy)
  • pomidory (1 duży)
  • papryka (1 mała, ale ładna)
  • oregano, sól, pieprz, majeranek itp.
  • miłość

czwartek, 27 grudnia 2007

I po świętach

Może nie wypocząłem w święta, może nie były takie jakiś się spodziewałem, może nie były najspokojniesze, ale za to udało mi się pobiegać trochę z telefonem :)







niedziela, 23 grudnia 2007

To co najważniejsze

Kiedy szukam w pamięci tego, co dało mi smak trwałości, kiedy robię bilans godzin, które się liczyły w moim życiu, odnajduje zawsze te wspomnienia, których żadnej fortunie nie mógłbym zawdzięczać.

-
"Ziemia, planeta ludzi", Saint-Exupery

Święta tuż tuż

Jutro wigilia. W końcu będzie można rozpocząć święta niepohamowanym obżarstwem. W tym roku jakoś słabo czuję atmosferę zbliżających się świąt. Pamiętam, że zawsze było to takie mocne przeżycie, nawet to sprzątanie w domu inaczej pachniało. Może człowiek był bardziej naiwny i widział różne rzeczy inaczej? Albo po prostu brak mi pracy. W tym roku rodzinka skutecznie odsuwa mnie od różnych obowiązków, które zawsze robiłem. "Ty się lepiej nie forsuj" - słyszę często. Zostało mi więc przyniesienie bombek, łańcuchów, "podchoinkowego" małego Jezuska i walka ze światełkami. Nawiasem mówiąc te ostatnie nawaliły i trzeba spróbować coś z nimi zrobić ;)

W świętach nie lubię prezentów. Serio. Im jestem starszy tym bardziej mnie to denerwuje. Przede wszystkim, odnoszę wrażenie, że "Mikołaj" wybiera taki prezent, który jego zadowoli. Nie cierpię dostawać ubrań! Jeśli w tym roku się to powtórzy, a niestety na to się zanosi to chyba padnę. Czemu nie jest tak jak kiedyś? Wtedy jakoś można było zapytać o to co chciałbym dostać i było fajnie. Eh.. święty zapomina o tym, że mam czasem potrzebę dostać coś innego niż zapach czy wierzchnie okrycie. Zresztą i jedno i drugie wolę wybierać sam, bo wtedy jestem zadowolony, a z Mikołajem to różnie bywa. Nie to bym był niewdzięczny, ale nie lubię/wole coś innego i już. Mam po prostu inne potrzeby, a teraz o nich jakoś się zapomina. Zresztą po co mi prezent, skoro w tym roku już swój dostałem? Uparty święty! Prezent przestał być prezentem - szkoda.

Ale co tam prezenty. Nie będzie się o tym myśleć. Chyba :P W świętach najfajniejsze to czas dla bliskich, niezłe jedzonko i śnieg - jeśli jest :) Taaak. Lubię święta...

Ciekawe czy w tym roku również dadzą Kevina?

piątek, 14 grudnia 2007

Z ostatniego gimpowania

Zamknięte okno - mój dzisiejszy gimpowy twór.

Źródła wykorzystanych grafik:

Niestrawna paczka

Myślałem, że w tym tygodniu już nic nie będzie w stanie mnie rozłożyć na łopatki.

Niestety, myliłem się.


Już sam nie wiem, śmiać się czy płakać. Zwrot moich rzeczy paczką. Hm... to ma być jakiś prezent na święta?

czwartek, 13 grudnia 2007

13

Każdego dnia człowiek budzi się mając dwie opcje. Będę miał dobry lub zły humor. Ja mam zły. Zastanawiam się czy moje zachowanie to lenistwo, czy może poszukiwanie w życiu czegoś ciekawszego niż schemat: BEGIN budzik -> praca -> obiad -> praca -> łóżko GOTO BEGIN ze średnikiem na końcu.

Zawsze gdy nawarstwi mi się obowiązków zaczynam się zastanawiać, po co ja to właściwie robię? Tak tak, jest ta gówniana wersja z zaliczaniem studiów dla papierka lotem odrzutowym z bezpiecznym lądowaniem w brytyjskim barze. Tudzież klepaniem jakiś bzdur w korporacji z wielkiego Zachodu. Ale jakoś powoli przestaje mnie to bawić. Zresztą studia to studia. Przestaje mnie bawić "muszę", "trzeba", "powinienem". A gdzie kurka miejsce na "chcę", "pragnę", "przeżywam"? Nie ma! Czarna plama, trzeba zrobić to i tamto, muszę bo inaczej będę biedny i smutny. Gówno! Teraz jestem smutny, w momencie gdy nie wiem co mam ze sobą robić. Gdy słucham opowiastek o tym, że najważniejsze to wpisywać się do schematu codzienności. A ja nie mam na to najmniejszej ochoty. Nie czuję potrzeby zmagać się ze słabościami własnego ciała by ponudzić się na wydziale. Po co? Jaki jest sens walki o coś co mnie nie dotyczy. Nie cierpię tej łódzkiej wylęgarni pryszczatych programistów. Co roku o tej porze rozczarowuję się tym samym. Chcę zmian, ale wtedy dodaję: "tylko kurwa co ja mogę robić jak nie to?".

Banalna opowiastka próbująca usprawiedliwić moje lenistwo? Być może. Ale dlaczego są rzeczy, które mogę robić, chcę i robię je z sercem nie mogąc się od nich oderwać? Chyba powinienem się nimi zająć co? Jasna sprawa, tylko przydałyby się na to jakieś konkretne pieniądze, bo bez nich nie ma na to najmniejszych szans. Tylko dlaczego ciągle mówię o "posiadaniu" a nie "byciu"?

Jestem. Tylko czemu nie mogę odnaleźć "bycia" w tym wszystkim co wiąże się z codziennością.

Kurcze, kończę o tym pisać i przestaję mieć ochotę z kimkolwiek o tym gadać. I tak nikt tego nie zrozumie, bo przecież będzie dobrze. Będzie, bo sobie SAM z SOBĄ poradzę.

Czemu to wszystko jest tak chamsko zmiksowane, że sam nie umiem tego pojąć, a co dopiero opowiedzieć komuś...

P.S. Ach te dramatyczne 3 kropki na koniec!
P.S.S. Wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze, że mam sporo do powiedzenia jak to piszę, powiedzieć nie umiem. Nie chcę nikogo martwić, nie chcę zmieniać "jestem", "jesteśmy" w rozważania o sensie "bycia w ciszy lub po prostu bycia".

środa, 12 grudnia 2007

Zdarte kolano

Czuję się jak dzieciak ze zdartym kolanem. Siedzę spokojnie a na nodze dwa wielkie plastry. Przypominają mi się wszystkie historie podwórkowe, w których to się człowiek wywalał podczas szalonych pogoni np. za piłką, albo równie szalonych rajdach "pelikanem" po krawężnikach. Nie wiecie czym jest "pelikan", bez żartów. Nie mieliście nigdy małego składaka?

Powoli kończy się przygoda z moim skręconym kolanem. Jednak pozwolę sobie na odrobinę marudzenia. Kolano wygląda znośnie, a nawet zabawnie - szczególnie przez to, że jest wygolone i gładziutkie :P Jednak w ostatnim czasie wiele rzeczy się zmieniło. Schody jakby dłuższe. Sklep dalej, a uczelnia to prawie na końcu świata jest. Zwykle pokonywanie drogi na wydział zajmowało mi 7-10 minut, w zależności od układu świateł. Teraz zeszło mi ponad 30 minut, a tempo i tak było szybkie. Do tego wspomniane światła, ledwo się mieszczę w cyklu zielonego. Zastanawiam się jak radzą sobie niektórzy starsi ludzie na tym "moim" przejściu. Problematyczne jest też przebieranie się w szatni, bo moich dodatkowych kończyn nie ma gdzie położyć.

Ogólnie nie jest źle, ba lekarz stwierdził, że jest bardzo dobrze, tylko czasem ciężkawo. Powoli nabieram wprawy w chodzeniu o kulach, ale jednocześnie przyzwyczajam się (chyba jednak wolniej) do chodzenia bez nich. Kolano potrafi boleć niemiłosiernie więc jest z czym sobie radzić, ale jak mówił lekarz, tak ma być. Jest coraz lepiej i to mnie cieszy. Całkowita sprawność ma wrócić w 3 miesiące, oby oby. Będzie dobrze!

poniedziałek, 3 grudnia 2007

Tęcza nad Piotrkowem

Strasznie ponura pogoda dzisiaj. Jednak jedyny przebłysk promieni słonecznych zaowocował moim ulubionym zjawiskiem.


Dobry znak.

sobota, 1 grudnia 2007

"Kolejny sufit"

Wróciłem do domu. Nie wiem ile godzin byłem w szpitalu, w każdym razie to o 2 noce za dużo. Ale mam całkiem przyjemne wieści. Przyjemne oczywiście dla mnie, bo dla Was mogą mieć tyle znaczenia co liść na wietrze. Nie ważne.

Szpital i obserwacja sufitu. Hm.. przypomina mi się Ikari Shinji z Neon Genesis Evangelion. Zawsze bałem się szpitali. Pamiętam, że jak byłem mały to nawet parę razy mdlałem od tego smrodu. Smród ze szpitali zniknął, ale jakoś nie przepadam za tym miejscem. Mój kilkudniowy pobyt tylko mi o tym przypomniał.

Początek pobytu uświadomił mi jaka smutna jest sytuacja służby zdrowia w naszym kraju. Dostałem mało gustowny "rzeźniczy fartuszek", wyglądałem w nim jak dziewczyna w miniówce, bo ledwo zakrywał pośladki, no ale nic. W sumie co mi tam i tak mam leżeć.

Operacja. Nie powiem by była miła. To raczej zło konieczne. Postanowiłem się przemęczyć i zrezygnowałem ze znieczulenia w kręgosłup. Dostałem strzał w kolanko, czyli znieczulenie miejscowe plus głupi Jasiu w żyłę. Ten powoli poruszający się świat nawet mi się podobał. Ale Jasiu kręcił mną tylko przez pięć minut. Kroplówka zasłaniała mi ekran, więc nie widziałem swojego stawu od środa - może to i lepiej. Za to słyszałem i to sporo. Jakieś pluski, trzaskanie narzędzi tnących i wirnik szejwera. Jednak najciekawszym doświadczeniem dźwiękowym było śpiewane przez lekarzy "Coraz bliżej święta" z reklamy Coca Coli i "Przybieżeli do Betlejem". Sam wynik operacji pozwolił mi na uśmiech. Generalnie wiele roboty nie było i okazało się, że nie było to nic strasznego. Wiązadła całe, w prawidłowym funkcjonowaniu stawu przeszkadzała tylko jakaś narośl i blizna, którą potraktowano krokodylem (końcówka szejwera). Najdziwniejsze uczucie to te wszystkie narzędzia i kamerki pod skórą.

Po dość optymistycznym początku (nie licząc tego rzeźniczego wdzianka) przyszłą kolej na drugie starcie. Czyli pobyt w szpitalu. Pierwszy dzień zleciał chyba najszybciej. Co nie oznacza, że najciekawiej. Furorę robiły moje pieskowe kapcie. Natomiast panowie z pokoju doprowadzali mnie do szaleństwa swoimi rozmowami o tym, który ma gorzej rozwalone nogi i kogo bardziej boli. Kurka, po co sobie w taki sposób utrudniać pobyt? Dobrze, że jeden z nich rzucił 6 złotych na telewizor i grające pudełko zamknęło usta "specjalistom ds. ortopedii". Ufff... kolejny dzień i dwie nowe twarze w pokoju. Damian - fajny chłopak, piłkarz, powód: rekonstrukcja wiązadła. Dziadek - maruda, samochwała, chrapacz. Powód: 12 operacja o której wszyscy słyszeliśmy 217 razy. Dziadek nie jest fajny, dobrze, że już mnie tam nie ma. Wpadli rodzice, Fijał i Kowal. Dobrze, że byli. Minęło szybciej. Dzień trzeci. Wychodzi trzech facetów. Pan Megachrapacz, biznesmen i najmłodszy z towarzystwa czyli ja. Zostaje Damian, pan Potter i Dziadek. Pan Potter był megafajny. Zawsze miał dobry humor, nawet gdy po znieczuleniu w kręgosłup musiał leżeć plackiem 24 h. Trzej wychodzący mają najlepsze samopoczucie i gadają od samego rana o wszystkim o czym się da byle nie o kolanach, stawach, łękotkach, wiązadłach, kaczkach, wyciągach, za krótkich łóżkach i flakowatych poduszkach.

Przyjechała Super Dziewczyna :) Pikamy stąd!

Poruszam się kulach. Nie jest łatwo. Właściwie jest mi trudno. Było nie było mam 100 kg masy. Sporo. Muszę trochę to zrzucić, kulki pewnie pomogą. Miejsce, potraktowane szejwerem czasem kuje jakby wbijano w nie kilkanaście igieł w jednym momencie, ale idzie się. Stabilizator leci na dno szafy, kule w dłoń, a za dwa tygodnie chodzimy już normalnie. Taki jest plan o ile nic się w międzyczasie nie rozsypie. A nie rozsypie się bo i po co :)

I wiecie co? Dobrze, że każdy z nas dostrzega wolność w innych oczach.