poniedziałek, 19 maja 2008

W końcu!


Podobno wszystko dzieje się po coś. Uszkodzony komputer wpłynął na wydłużenie ostatniego weekendu. Wychodziłoby więc na to, że każda pierdółka codzienności jest częścią wielkiego planu. To natomiast wyklucza wolną wolę i sprawia, że czuję się trochę jak Pinokio. Analogia? Pinokio był pajacykiem, a od pajacyka blisko do marionetki. Na całe szczęście ciągle się czuję żywy, rzekłbym żywszy niż kiedykolwiek w ostatnim czasie. Długi weekend był zdecydowanie potrzebny. Nie żałuję nieobecności na koncercie Riverside. Trochę szkoda, ale każda wspólna sekunda czwartku, piątku i soboty rekompensuje mi to wydarzenie wielokrotnie. W końcu było dość czasu na nas i całą masę tylko naszych spraw. Nic nie było ważniejsze i chwała za to.

W sobotę udało się odetchnąć świeżym powietrzem i wylądować z dala od miasta. Nie było nudno jak ostatnim razem, bo było po naszemu. Było spacerowanie, fotografowanie, rowerowanie, konewkowanie, grillowanie, koralików rozrywanie, koszul przebieranie, królików podglądanie, kocykowanie, kwiatków zrywanie, pojedynków filmowanie, na 21.21 oczekiwanie i (niestety) do domu wracanie.

Ale wakacje tuż tuż, matury się kończą, teraz już tylko z górki.

Brak komentarzy: